AmeliaPustak AmeliaPustak
351
BLOG

Picuś – glansuś a w głowie sieczka

AmeliaPustak AmeliaPustak Rozmaitości Obserwuj notkę 23

Zanim zacznę kilka słów wyjaśnienia jeśli chodzi o tytuł. Glansuś, bo to słowo może was zmylić, to nie jest słowo opisujące kogoś kto oddaje się czynności pucowania butów, choć tak mogłoby się wydawać. Zwracam uwagę na świadomie przyjętą konwencję zastąpienia c w słowie glancować, czyli czyścić buty, literą s od lansować czyli promować. Zatem etymologia tego słowa pochodzi od lans, a lansuś to ktoś kto coś lansuje. Litera g na początku pochodzi od pewnego brzydkiego słowa, które w kombinacji z lansuś stanowi zbitek glansuś, czyli lansujący coś brzydkiego. Mój blog jest jak widać nie tylko opinio, ale i słowotwórczy, chłe chłe.

No a teraz już przechodzę do merituum.

Sprawa bimberku jest jak dobrze wiecie priorytetem jeśli chodzi o mnie i moje życie. Dlatego z dość dużą uwagą śledzę doniesienia prasowe i inne medialne, głównie w Internecie na temat nowoczesnych metod pędzenia. Szczególnie interesują mnie nie tyle metody, bo tutaj cierpię na ograniczenia sprzętowe tudzież finansowe, ile surowce. Nowe surowce przyspieszające proces otrzymania końcowego produktu, ukochanego napoju bogów, zawsze bardzo mnie pociągały a i sama mam swoje skromne osiągnięcia w tej dziedzinie.

Dlatego z dość dużym zainteresowaniem prześledziłam wywiad z dyrektorem kampanii bimbrowniczej Zenonem Pędzichem, który w jednym z ostatnich wydań tygodnika internetowego "Klin" zwrócił uwagę na nowoczesną technologię pędzenia, odkrytą całkiem przypadkowo przez urugwajskich podróżników. Otóż podróżnicy ci odkryli w Urugwaju pewne zacofane zupełnie nikomu nie znane plemię wywodzące się w linii prostej od skrzyżowania Papuasów i plemienia Szerokogardłych Hindusów a mające bardzo ciekawe tradycje zwłaszcza w obszarze pędzenia. Otóż w jak wielkie zdziwienie popadli podróżnicy, kiedy po ceremonii powitania ich przez starszyznę owego plemienia zaoferowali im konsumpcję. Pod groźbą natychmiastowej kastracji, zaprosili ich na obowiązkową degustację miejscowego trunku zwanego Duchem Sieczki. I na nic zdały się tłumaczenia jednego z podróżników odkrywców który był świeżo po wszyciu mu urugwajskiej wersji esperalu że nie może. Nie ma że nie, odmówił i już po dziesięciu minutach jego gorące jeszcze jądra wylądowały na talerzu wodza wioski. Słowo to słowo. Oczywiście po tym został całkowicie przekonany do picia piejąc z zachwytu chłe chłe. Ale ja nie o odkrywcach. Ja o bimberku zwanym Duchem Sieczki. Jakże zdziwieni byli podróżnicy kiedy dowiedzieli się, ze owo plemię posiadło prostą ale bardzo skuteczną technikę fermentacji sieczki otrzymywanej ze starej, zleżałej słomy. Po dodaniu specjalnie przygotowanej mieszaniny zacierowej z zakwasu, otrzymywanego po przeżuciu przez starszyznę co twardszych kawałków tejże nadgniłej słomy zmieszanej z drożdżami i cukrem i dodaniu ich do sieczki, wystarczyło tylko ogrzanie na ognisku w specjalnym garze i po godzinie kapu kap kapał pięknie świeżutki bimberek.

Strasznie się napaliłam na ten sposób. Spać nie mogłam całą noc, myślałam myślałam i wymyśliłam. Udałam się rano na skup złomu gdzie nabyłam starą ręczną sieczkarnię, która mieściła się idealnie u mnie w kuchni. Posiadała ona korbkę i takie koło zamachowe z ostrzami sierpami. Na złom oddał ją rolnik z pobliskiej wsi, który zaopatrzył się w sieczkarnie wielkogabarytową napędzoną na biopaliwo rzepakowe. Za pomocą znalezionego kiedyś w polu kamienia naostrzyłam sierpy i przeszłam do realizacji kolejnego etapu mojego planu. Ponieważ sprowadzenie do domu plemienia z Urugwaju nie wchodziło w grę, mimo że kilka razy dzwoniłam do ambasady ale odmówili mi pomocy, żucie postanowiłam wziąć na siebie. Drożdże i cukier ja mam świeżutkie zawsze więc to nie kłopot. Zatem filozoficznie można stwierdzić, że z Ducha Sieczki, ducha już miałam pozostała tylko sieczka. I tutaj napotkałam na dylemat. Sieczka musiała być z bardzo starej słomy. I nie uwierzycie, jak mówią szczęście sprzyja najlepszym. Idąc rano po zakupy zobaczyłam ogłoszenie, że moja spółdzielnia mieszkaniowa ogłasza przetarg otwarty na dwieście słomianych materaców ze zlikwidowanego umiejscowionego właśnie na jej terenie żłobka. Niż demograficzny mi sprzyja, pomyślałam. Natychmiast udałam się do siedziby spółdzielni. Rozeznałam się w wielkości wadium jakie należy złożyć i nerwowo zaczęłam kombinować skąd zdobyć gotówkę. I znowu kochani wielkie szczęście, ja na prawdę muszę być najlepsza skoro ono mi tak sprzyja. W witrynie sklepu koło spółdzielni było ogłoszenie o kredytach chwilówkach - żadnych zaświadczeń, wystarczy dowód. Oprocentowanie tylko trzydzieści procent, da się żyć. Pomyślałam o małej minifabryce. Zatrudnienie dawnych opiekunek ze żłobka, wiadomo nauczycielki - dużo drą się i gadają to żuchwy mają umocowane odpowiednio, do żucia słomy się nadadzą. Te dziesięć tysięcy z chwilówki na zakup czterystu materaców szybko się zwróci. Bosko bosko bosko, chciałam krzyczeć yes yes yes. Wzięłam pożyczkę, rzeczywiście poza dowodem nic nie chcieli, przelali mi wszystko na konto. Fortunnie w przetargu byłam jedyna, ludzie nie czytają Internetu cóż ich błąd. Materace przywieźli mi tego samego dnia, przedtem jednak dokonałam przelewu. Kazałam to wszystko wnieść do sypialni.

Całą noc rozpruwałam i kręciłam ręczną sieczkarnią, rozpruwałam i kręciłam. Oj musiały nieźle robić pod siebie te dzieciątka w żłobku bo zapaszki szły że aż głowa pękała ale co tam, przemęczę się bo w perspektywie mam sławę i wybicie się finansowe z dołka w którym nie ukrywam że jestem. Po pierwszej setce materaców postanowiłam trochę odpocząć i żułam żułam tak na próbę. Nad ranem ze szmat od materaców zrobiłam podpałkę i wrzuciłam sieczkę i przeżutą słomę z drożdżami i cukrem do mojego kociołka który ustawiłam pod rozpalonym właśnie ogniskiem. Żuchwa mnie rwała jak Gołotę po walce, i strasznie bekało mi się tymin drożdżami z cukrem. Więc tym bardziej wielkim było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że bimberek nie wyszedł... Nic ne ne, ani kropelki. O jejku co teraz będzie? Postanowiłam napisać maila do dyrektora Zenona Pędzicha ale okazało się że całe wydanie "Klina" zostało zniknięte z Internetu...

Uchlałam się z rozpaczy i kiedy myślałam, że nie może już być gorzej, rano pogrążyła mnie pani Wiesia. Wspominałam o niej ostatnio, jest konkubiną pana Miecia Trzeszczącej Beretki. Przy okazji, że sprzedaje te kwiaty ludzie opowiadają jej różne plotki. Najnowsza głosiła, że dyrektor spółdzielni nie mógł miesiącami znaleźć frajera który kupi czterysta śmierdzących sikami i nie tylko, materaców z prywatnego żłobka jego żony. Dzieci masowo zachorowały na rozluźnienie zwieraczy wszelakich i chorowały trzy miesiące. To był kataklizm. Więc trzeba było jakoś pozbyć się tej bomby ekologicznej. Dyrektor Zenon Pędzich wpadł na pomysł internetowej prowokacji z historyjką z urugwajskim plemieniem. Plan nazwał glansuś czyli lansowanie g. Ponoć od wczoraj chodzi non stop na bani, chwaląc się, że niezłą sieczkę musi mieć w głowie ten co kupił to siedlisko smrodu. Co teraz ze mną będzie? Bojem siem!

A to wódz po zjedzeniu jąder odkrywcy:

A morał z tej historii jest następujący: jadąc z wycieczką do Urugwaju nie zabierajcie wszywek bo możecie zostać z sieczką między nogami, czego Wam nie życzę, chłe chłe

o mnie: prowadzę osobiście bloga: http://sramelia666.wordpress.com

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości